Kingsman: Tajne służby

Data:

Znacie to uczucie, kiedy na ekranie ludzie przebijają sobie głowy kołkami i podrzynają gardła w rytm chwytliwej piosenki, a Wy nie możecie się przestać śmiać? Dokładnie tak miałem oglądając „Kingsmana”, im więcej krwi i latających odciętych kończyn, tym lepiej się bawiłem. Film w reżyserii Matthew Vaughn (“Kick-Ass” 2010, “X-Men: First Class” 2011) to momentami wyjatkowo brutalna szpiegowska historia zrobiona z dystansem i dużym poczuciem humoru. Skojarzeń miałem bardzo dużo, reżyser nawiązał w zasadzie do wszystkiego, do czego tylko mógł. Jest w „Kingsmanie” trochę Tarantino, Rodrigueza i Luca Bessona z najlepszych lat – wpływ tych reżyserów widać najbardziej w scenach walki, które czasami bardzo płynnie przechodzą w grę komputerową i trwają w nieskończoność, a na końcu widzimy tylko dziesiątki porozrzucanych zwłok (scena w kościele to jedna z najlepiej zrealizowanych rzeźni, na których nie mogłem się powstrzymać od śmiechu). Zazwyczaj takie przywłaszczanie sobie stylistyki innych filmów mi przeszkadza, ale w tym wypadku zmiksowanie tego wszystkiego z klasyczną szpiegowską historią rodem z najlepszych filmów o Jamesie Bondzie wyszło rewelacyjnie.

Scenariusz  filmu jest oparty na serii komiksów z 2012 roku “The Secret Service” i tą komiksowość widać od pierwszej minuty. Komiksowe są postacie, fabuła, dialogi, cała stylistyka, a nawet montaż. Wszystko jest przesadzone i przerysowane w najlepszym tego słowa znaczeniu, a co najważniejsze – zaserwowane z dużą dawką humoru. Na szczęście nikt się nie silił na powagę, od początku było wiadomo, z jaką konwencją mamy do czynienia, więc na koniec wyszedłem z kina usatysfakcjonowany i najedzony.

 kingsman-the-secret-service-colin-firth1

Fabuła filmu jest prosta i idiotyczna, jak przystało na tego typu szpiegowskie kino. „Kingsman” to supertajna prywatna szpiegowska organizacja, która dba o pokój i sprawiedliwość na świecie, oraz o nienaganność szytego na miarę garnituru. Kiedy jeden z agentów. Lancelot (Jack Davenport), ginie w akcji odbicia zakładnika, którym jest profesor James Arnold (Mark Hamill), reszta musi zaproponować kandydata na jego miejsce. Stary wyjadacz, Hary Hart (Colin Firth), przyprowadza młodego chłopaka, Eggsy’ego (Taron Egerton), który jest synem poległego w akcji 17 lat temu innego Kingsmana. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że Eggsy miał ogromne kłopoty i znalazł się w sytuacji bez wyjścia, a Hary potrzebował kandydata na agenta. Uwielbiam te filmowe zbiegi okoliczności. W tym czasie internetowy miliarder, Richmond Valentine (Samuel L. Jackson), ma szalony plan, który w skrócie zakłada wymordowanie wszystkich niepotrzebnych ludzi na świecie i ocalenie tylko tych najbogatszych. Co będzie dalej, to już się pewnie domyślacie.

Postacie w „Kingsman: Tajne Służby” są żywcem wyjęte ze starych filmów z Jamesem Bondem, z reszta nawiązań do tej szpiegowskiej klasyki jest bardzo dużo, nie tylko w samych dialogach. Richmond Valentine jest jak typowy przeciwnik Agenta 007, tylko w nowoczesnym świecie komórek i Internetu, gdzie można realizować nawet najbardziej absurdalne pomysły. Jego prawą ręką i osobistym ochroniarzem jest Gazelle (Sofia Boutella), która jest trochę takim Oscarem Pistoriusem w sukience i z protezami ostrymi jak brzytwa. No i potrafi kopać tyłki, co w jej przypadku oznacza przecinanie ludzi na pół i przebijanie ich głowy na wylot ostrymi nożami. Nie zabrakło również podstawowego wyposażenia każdego szpiega, jak trucizna aktywowana wiecznym piórem, kuloodporny garnitur, kuloodporna parasolka czy klasyczna zapalniczka-granat.

Ja odebrałem ten film bardzo pozytywnie głównie dlatego, że gloryfikował wszystko, co najlepsze w starych Bondach, tych najbardziej naiwnych z Seanem Connery i Rogerem Moorem i wyśmiewał trochę wszechobecny w nowych Bondach nachalny product placement (scena z McDonaldem była genialna i nie mogła wyglądać lepiej). Lubię również takie rąbanki w filmach i sceny walki, w których mięso lata na wszystkie strony, a przeciwnicy są masakrowani nogami od krzesła. Mimo tego, że film opowiada o przygodach tajnej agencji dżentelmenów, to już poczucie humoru nie jest takie wysublimowane. Na szczęście te najbardziej świńskie żarty zostawiono na koniec. Powiem tylko, że za uratowanie księżniczki, czeka na rycerza bardzo atrakcyjna nagroda. Jeżeli lubicie stare Bondy i macie ochotę na film, który będzie czystą rozrywką i pozwoli wam zapomnieć o świecie na dwie godziny, to „Kingsman: Tajne Służby” będzie odpowiednim wyborem. Jest idiotycznie, naiwnie, śmiesznie, kolorowo, krwawo i bardzo przewidywalnie, ale i tak można się wkręcić i całkiem dobrze bawić.

 kingsman-04-gallery-image

Na koniec mała refleksja i złośliwość, bez której nie umiem się obejść. Uważam, że Samuel L. Jackson musi przestać grać w czymkolwiek. Oczywiście jak zawsze był świetny i stworzył bardzo charakterystyczną postać sepleniącego, wyluzowanego super złoczyńcy ze wszystkimi swoimi fobiami, ale to już kolejna komiksowa postać, którą zagrał. Valentine z „Kingsmana” strasznie mi przypominał Octopusa, czarny charakter z filmu „The Spirit” 2008, którego również zagrał Samuel L. Jackosn – jego pomocnicą była wtedy Scarlett Johansson. Przypomniał mi się również strasznie słaby film „Arena” 2011, w którym Jackosn zagrał szalonego organizatora walk na śmierć i życie z udziałem porwanych ludzi, które były emitowane w Internecie. Czasami mi się wydaje, że Samuel L. Jackosn i Morgan Freeman założyli się, który z nich wystąpi w większej ilości filmów. Z drugiej strony uwielbiam tych panów oglądać na ekranie nawet w najgorszych kotletach, więc chyba tylko się czepiam.

Zauważyłem również, że „Kingsman” pozazdrościł oprawy muzycznej, która tak świetnie sprawdziła się w „Guardians of The Galaxy” i również postanowił wzbogacić swoją fabułę o kilka chwytliwych starych hiciorów oraz o motym charakterystycznego białego grającego magnetofonu, który pojawia się na samym początku i na końcu filmu. Nie mówię, że to źle, ale nawiązanie jest oczywiste.

Zwiastun: